Ostatnia wola Benjamina Frosta
Ebenezer Ruffin siedział przy niewielkim ognisku, z głową opartą o starego dęba, pamiętającego jeszcze młodość jego dziadka. Przyjazna atmosfera leśnego zagajnika, wraz z ciepłem płonącej watry oraz zapachem pieczonych na ogniu żołędzi, bezbrzeżnie zdominowała owo późnowiosenne popołudnie, brakowało jedynie odpowiedniej muzyki. Ale mieszkaniec Casseroles pomyślał i o tym, i sięgnął zaraz do leżącej w pobliżu torby, co by wyjąć z niej przedmiot o niedużych gabarytach. Było to bezprzewodowe radyjko na baterie. Ustawił pionowo antenkę, i począł ruszać pokrętłem w celu złapania sygnału którejś ze stacji. Po chwili spośród szumów objawiał się coraz bardziej wyraźny ludzki głos.
- …czym byłoby życie bez nadziei, miłości, osełki masłowej Violetta, tylko u mnie, osełka masłowa Violetta! Niech twoje podniebienie zazna życia na niebie!...
Ruffin poruszył pokrętłem znowu, niewątpliwie niezadowolony z uzyskanego efektu. Tym razem dobywający się z głośników głos należał do starca.
- …kostka rosołowa, którą posiadasz, to wieeelki skarb…
Grabarz nie poddawał się, i kręcił dalej.
- …ogłoszenie: rodzina Gillbertów z Yewland potrzebuje kogoś do pomocy przy gospodarstwie. Oferujemy: doświadczenie. Praca na farmie może i jest ciężka, ale czy inni pracodawcy oferują świeże warzywa? Zgłoś się do nas!…
- Same reklamy i ogłoszenia – mruknął do siebie właściciel sprzętu, po czym go wyłączył. – Może nie ta pora. Sprawdzę potem.
Stare dęby na obrzeżach Casseroles i Waterscotch City stanowiły jeden z jego ulubionych punktów geograficznych. Niewiele osób zapuszczało się w te rejony. Tuż za lasem znajdowały się pierwsze domy należące do wielodzietnych familii będących przedstawicielami niszowej denominacji protestanckiej, której nazwy Ebenezer nigdy nie mógł zapamiętać. Byli to sympatyczni, nie wadzący nikomu ludzie, których jednakowoż charakteryzował pewien izolacjonizm w stosunku do reszty tutejszej społeczności, prawdopodobnie wynikający z różnicy wyznań. Na ogół jedni drugim nie przeszkadzali, ale też nie utrzymywali ze sobą bliższych relacji.
Jeremy Hay, idąc, wymachiwał lekkim kijaszkiem. Światło ogniska niweczyło wszelkie wątpliwości, co do miejsca przebywania jego pracodawcy, przeto wkrótce czarnoskóry młodzieniec przystanął przy watrze.
- Co porabiasz, mistrzu? – spytał, obserwując Ruffina badawczo.
- A, żołędzie wcinam – rzucił mu tamten w odpowiedzi, a jej kontynuację stanowiło ciche chrupanie.
- Żołędzie? Jak dziki?
- Z tego co mi wiadomo, dziki nie pieką ich na ogniu. Masz, spróbuj.
Chłopak wziął z dłoni grabarza gorący owoc lasu, i włożył do ust.
- Nie wiedziałem, że są jadalne.
- Nie tylko jadalne, ale na ogół zdrowe. Kiedyś bolał mnie brzuch. Zjadłem żołędzia. Po dwóch godzinach mi przeszło – podzielił się doświadczeniem Ruffin, i zaraz potem dodał: – nie złapałem jednak żadnej wiewiórki.
Przerwanie procesu chrupania ze strony Jeremy’ego zdradziło jego wielkie zdziwienie.
- Jadasz także wiewiórki?
- A pewnie, nie dość że to trochę mięsa, to jeszcze eliminuję przy tym konkurencję! Mówię ci, żołędzie się trawią lepiej wraz z wiewiórką. Swoją drogą, zauważyłeś te ich nerwowe ruchy głową? To nerwica. Nie mogą wytrzymać tego, że zabieram im główne źródło pożywienia.
Chłopak wznowił chrupanie, acz nie przestawał być zaskoczonym.
- Zjadasz ich aż tak dużo? Nie ma po tym… mlask… jakichś skutków ubocznych?
Ruffin pokręcił głową, i odsłonił przed swoim czeladnikiem kolejną rewelację.
- Wiesz, co robi dobrze na biegunkę po żołędziach? Sok z żołędzi.
Grabarz sięgnął po radyjko, chcąc wypełnić atmosferę muzyką, z głośników wydobywały się jednakże wyłącznie ogłoszenia z okolic, przerywane przez ruszającego pokrętłem Ebenezera:
- …przyjmę za darmo każdą cenną rzecz… kupię dom od sołtysa w cenie deklarowanej w oświadczeniu majątkowym… oddam dwie tony gruzu w dobre ręce… miły pan pozna miłą panią do zbierania rzepy…
Zrezygnowany kolejnym niepowodzeniem, wyłączył sprzęt, po czym włożył do torby, i wygasił ognisko.
- Chodź, przejdziemy się lasem do Waterschotch. Dawno mnie tam nie było. Może tam się wyprowadziły wiewiórki.
- Prowadź, mistrzu.
Obaj ruszyli ledwo widoczną ścieżynką, a po kilku minutach zatrzymali się przy skalistym wzniesieniu obok jeziora. Ruffin zbliżył się do zarośniętego otworu w skalnej ścianie.
- Opuszczona kopalnia – przedstawił widok, niczym osobę, swemu uczniowi. – Słyszałem, że w kopalniach wykorzystywano kolibry, które umierały, gdy było za dużo metanu.
- Mój ojciec pracował jako górnik, i nigdy nie wspominał o żadnym kolibrze – przyznał tamten.
- No tak, wszystkie zdechły.
Ruffin wyjął z torby latarkę, i wszedł do środka, a za nim, nieco się ociągając, Jeremy.
- To dlatego umarł. Z wyczerpania. Tak powiedział pan doktor. Tato często powtarzał, że rzuciłby tę robotę, ale tysiąc stóp pod ziemią jest lepsze od sześciu. Pracował bardzo ciężko, mimo bolących pleców. Mawiał: muszę kopać, bo inaczej mnie wykopią. I w końcu kopnął w kalendarz.
Ebenezerowi miło było słyszeć te słowa, i to z dwóch powodów. Po pierwsze: Jeremy zwierzał mu się ze swojego życia, co zacieśniało ich wzajemną relację, która niekiedy z mistrz-uczeń, czy szef-pracownik, zmieniała się w coś na wzór ojciec-syn. Po drugie: młodzieniec zaczynał przejawiać podobne do starszego przyjaciela poczucie humoru.
- Jakie jeszcze powiedzonka miał twój ojciec?
- Mama mi powiedziała, że przed porodem ogłosił: w przypadku, gdybym nie dożył narodzin swojego syna, oto zostawiam mu tę ojcowską radę: nie daj sobie wejść na głowę, przywal wrogom kilofem, no chyba że urodzi mi się córka, wtedy kilofem z wplatanym kwiatuszkiem.
- Czuję, że bym się z nim dogadał. Rozwidlenie tunelu. Droga na lewo wygląda na trudniejszą. Gdzie idziemy?
- W lewo – odparł natychmiast Jeremy.
- Prawidłowo. Najłatwiejsze drogi prowadzą do najtrudniejszych sytuacji.
W drodze Ruffin wyciągnął z torby radyjko, bowiem pomysł okraszenia wędrówki opuszczoną kopalnią muzyką wydał mu się bynajmniej nienajgorszy.
- …ogłoszenia społeczne… higiena w krajach trzeciego świata jest ważna. Po jedzeniu błota zawsze myj ręce… Ruszył Fundusz Na Rzecz Ludzi Zdrowych, Aby Byli Zdrowi Cały Czas. Stop dyskryminacji ludzi zdrowych…
Ebenezer zrezygnował z kręcenia dalej. Zatrzymał się. Przed nim leżała sterta ściśniętych jasnych skał.
- Zawalone przejście. Zawracamy.
Nagle Jeremy uderzył się dłonią w czoło.
- Zapomniałem! Miałem pomóc pani Smith! Wybacz, mistrzu, ale jestem już pewnie spóźniony! – zawołał, i pobiegł drogą powrotną, zostawiając Ruffina samego z latarką i wyłączonym radyjkiem.
- Poczekaj! Trafisz bez latarki? – krzyknął za nim grabarz, ale bez odpowiedzi.
Schował radio do torby, i kontynuował spacer w milczeniu. Gdy doszedł do znajomego rozwidlenia dróg, skierował się w prawą odnogę kopalni, tę ‘łatwiejszą’. Minął wbity w jedną z jasnych ścian stary kilof oraz kilka zardzewiałych rupieci, jakie walały się po ziemi. Leżące na drodze kamyki robiły się coraz większe, przez co Ruffin zmuszony był wyżej podnosić nogi. Czuł, że znalazł się w bardziej przestrzennej części kopalni. Zdębiał, gdy usłyszał odbijający się echem głos:
- Człowiek?
Rozejrzał się dokoła, a drgające światło latarki zdradzało jego mimowolne niespokojne ruchy ręką. Głos znów zabrzmiał:
- Widzisz mnie? Słyszysz?
Grabarzowi udało się zlokalizować źródło. To jednak bynajmniej go nie uspokoiło. W pewnej odległości od niego, przy stercie kamieni stał ktoś, kto wyglądał co prawda na człowieka, lecz cały był dziwnie blady, i białość ta potęgowała poczucie obcości, a zatem i zagrożenia. Ruffin zrobił kilka kroków wstecz.
- Tak, widzę i słyszę. Kim jesteś? – odezwał się, i teraz to jego głos zabrzmiał echem.
Istota stała przez chwilę w milczeniu.
- Nazywam się Benjamin Frost i nie żyję – odparła w końcu.
- Jak to… nie żyjesz? – spytał Ebenezer, omiatając przestrzeń światłem z latarki. Nie wyglądało na to, by był tu ktoś jeszcze.
- Pokłóciłem się z sąsiadem, i poszedłem do lasu. Chciałem być sam. Znalazłem to wejście do kopalni, postanowiłem ją sprawdzić. Chwyciłem za znaleziony kilof, i, chcąc rozładować nerwy, zacząłem uderzać nim w jedną ze ścian. I wtedy… rozległ się ogromny huk. Umarłem pod głazami. Jednak wciąż tu jestem, i mogę z tobą rozmawiać, a to musi być znak. Najwyraźniej nie mogę odejść, póki nie pozałatwiam ziemskich spraw. Mógłbyś mi pomóc?
Ruffin uszczypnął się w rękę. Zabolało. Wtedy przełknął ślinę, i oznajmił:
- Jakie sprawy masz na myśli?
- Przede wszystkim, powiedz mi, czy jesteś chrześcijaninem?
- Tak.
- To dobrze. Ja niestety zlekceważyłem Wiarę, dopiero po śmierci dotarło do mnie, jak wielu rzeczy jest mi żal. Proszę, odmów za mnie modlitwę.
- Oczywiście – odpowiedział Ruffin. – To wszystko?
- Nie. Będziesz musiał porozmawiać z Dmitrim. To sąsiad, z którym się pokłóciłem, obcokrajowiec. Przekaż, że mu wybaczam, i poproś o to samo dla mnie. Nazywa się Dmitrij Szewczenko. Mieszka w domu z granatową bramą, a zaraz obok stoi mój dom. Jak wyjdziesz z lasu do Waterscotch City, to będzie to piąty budynek od prawej. Czas się w końcu pogodzić. Trzeba sobie wybaczać…
- Coś jeszcze?
- Zrobisz to, czego ja już nie jestem w stanie. Coś dobrego w moim imieniu. W doniczce na schodku znajdziesz klucz do mojego mieszkania. W szufladzie biurka z kolei znajdziesz pieniądze. Weź wszystkie moje oszczędności, i rozdaj je potrzebującym. Jak to wszystko zrobisz, powinno mnie już tu nie być. Tak więc z góry dziękuję, dobry człowieku. Niech Bóg cię prowadzi.
Grabarz, nieco oszołomiony, ruszył z powrotem, lecz na chwilę się jeszcze odwrócił.
- Jak to jest…? Jak to jest, umierać? – zapytał.
- Nie chcę ci spoilerować życia.
***
Po odmówieniu Różańca przed kapliczką, Ruffin wciąż nosił w sobie resztki powątpiewania w autentyczność niedawnego zdarzenia. Brakowało mu Jeremy’ego, który potwierdziłby lub zaprzeczył prawdziwość tegoż niecodziennego zjawiska.
Wychodząc z lasu na dróżkę Waterscotch City, czuł się jak na obcej ziemi. Kilka razy odwracał się za siebie, jakby spodziewając się ujrzenia grupki chichoczących za krzakiem młodzianów, śmiejących się głośno z tego, iż udało im się nabrać starego grabarza z Casseroles. Niczego takiego jednak nie wypatrzył.
Postanowił wpierw zweryfikować to, co usłyszał, i skierował się do małego domku, stojącego obok dużo większego, a przed którym stało ciemnoniebieskie ogrodzenie. Na schodku wypatrzył doniczkę. Obejrzał się jeszcze raz za siebie, a następnie począł rozgrzebywać ziemię palcami. Wreszcie poczuł kawałek metalu o charakterystycznym kształcie. Oczyścił klucz z ziemi, i otworzył nim skrzypiące drzwi.
Stawiał kroki powoli, sam nie wiedząc, dlaczego. Ewidentnie, pod wpływem emocji związanych z niedawnym spotkaniem, nie zachowywał się do końca racjonalnie. Nie chciał zaglądać nigdzie indziej, niż mu na to pozwolono, stąd też od razu zabrał się za szukanie biurka. Wrażenie jednak sprawiła na nim pokaźna biblioteczka, obfitująca w najróżniejsze tytuły.
- ‘Jak zrozumieć kobietę. Tom VI’. ‘W jaki sposób odróżnić sok od Żydów. Poradnik języka angielskiego’. Oryginalna literatura – powiedział do siebie, pocieszając się myślą, że wkrótce pozycje te trafią zapewne do biblioteki, i z chęcią je wypożyczy.
Podszedł do biurka. Przed otwarciem szuflady uczynił znak Krzyża, pragnąc jak gdyby zabezpieczyć się przed potencjalnym pragnieniem przywłaszczenia sobie cudzych pieniędzy. Otworzył szufladę. W niej również były książki, tylko że mniejsze. Wyjął jedną z nich, a ze środka poczęły wypadać mu pod nogi banknoty.
- Gdzie teraz znajdę potrzebujących? – zapytał siebie.
Zaraz odpowiedział sobie w myślach: w Mortfields. Ta odpowiedź nasunęła mu jednak kolejne pytanie:
- Jak ich odróżnię od przestępców?
***
Przychodnia lekarska w ubogiej dzielnicy Mortfields zapełniona była po brzegi. Korzystając z okazji towarzystwa wielu innych osób, w tym znajomych, mieszkańcy stojący w kolejce do lekarzy, prowadzili ze sobą przeróżne dysputy. W konwersacjach tych dominowały kobiety.
- I patrz pani, i nie chcą szczepić swoich dzieci, a później te ich dzieci te nasze pozarażają.
Mężczyzna w średnim wieku stał w kolejce tak długo, że zaburczało mu w brzuchu, zatelefonował więc do syna.
- Co tam, tato?
- Weź, powiedz mamie, żeby zupę jaką ugotowała, i mi przynieś.
- Się robi.
Po jakimś czasie siedzieli obaj po turecku przy ścianie, i konsumowali krupnik.
- Za komuny były krótsze.
Młodszy rzucił żartobliwie:
- Trzeba było dzień wcześniej namiot przynieść.
Ojciec spojrzał na niego z powagą.
- Nie przemyślałem tego.
Wszedł kolejny potencjalny pacjent, i na widok kolejki zemdlał. Ten młodszy zadzwonił po karetkę. Przyjechali, wzięli go na nosze, i pojechali. Wyglądająca na dobrze odżywioną kobieta z tyłu wyrzekła:
- Pewnie do szpitala Noisymount go najpierw zawiozą, a potem, jak się okaże, że miejsc nie ma, to do Seton go wyślą, wiem coś o tym, ja tak pół kraju zwiedziłam.
W końcu zwolniło się miejsce siedzące, więc facet od zupy nie musiał już okupować podłogi. Jego syn wziął talerze i poszedł.
Drzwi do gabinetu lekarza były otwarte prawie na oścież, więc wśród szeptów i tupań zniecierpliwionych pacjentów można było wychwycić niektóre zdania.
- Choruję na wszystko z wyjątkiem hipochondrii.
- Co pan zażywa na to wszystko?
Odpowiedź zagłuszył przeraźliwie dziwaczny głośny dźwięk spośród oczekujących, coś jakby mieszanina włączanego odkurzacza z piszczeniem kredy.
- Co się dzieje?
- Kaszel – wyjaśnił starszy mężczyzna.
- Oby nie był pan następny na szpitalne tournée.
Z gabinetu dało się słyszeć dalszą rozmowę.
- Ma pan lekomanię.
- A są na to leki?
Niedługo potem wyszedł stamtąd facet z kartką hieroglifów, mając minę, jakby nadepnął na minę. Następny był chłopak na wózku. Wjechał do gabinetu, a lekarz przestawił krzesło na bok.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Ja w sprawie zamówienia na protezy. Przyjechałem tutaj, bo nie chce mi się do stolicy taki kawał jechać, do fundacji.
- Oczywiście. Ma pan oświadczenie o niepełnosprawności?
Nastąpiła chwila ciszy.
- No… widzi pan przecież.
- Słucham.
- No, że nóg nie mam.
- Właśnie tego potrzebujemy.
Kolejny moment milczenia. Lekarz pociągnął kawę z filiżanki, i wypowiedział z westchnieniem:
- Musi pan mieć dokument zaświadczający, że jest pan osobą niepełnosprawną.
- No ale przecież…
- Proszę pana. Proszę na spokojnie wybrać się do specjalisty, on panu wypisze odpowiedni dokument, i wtedy będzie pan uważany za osobę niepełnosprawną.
- Czyli skoro nie mam nóg, muszę mieć papier na to, że ich nie mam, bo w przeciwnym wypadku oznacza to, że mam… czyli według pana mam nogi?
- Nie mam odpowiedniej dokumentacji, aby stwierdzić pana kalectwo.
- Ale mi się wydawało…
- Ale proszę pana, to co się wydawało, proszę zostawić dla siebie. To nie jest Śródziemie, panie, to jest przychodnia.
Kiedy przed mężczyzną w średnim wieku były tylko dwie osoby, gabinet zamknięto. Kilka kobiet tego nawet nie zauważyło.
- I widzi pani, szczepią swoje dzieci, i potem te dzieci te nasze pozarażają.
Nagle chłopak na wózku poczuł, że ktoś spośród tłumu wkłada mu coś w dłoń, po czym mu ją zaciska. Spojrzał: w swojej ręce miał plik banknotów i karteczkę z napisem: ‘od Benjamina Frosta, który prosi o modlitwę’.
***
Knajpa Goldmana w Casseroles przyciągała klientelę w różnym wieku. Prócz odwiedzin stałych bywalców, zdarzały się różne niespodziewane wizyty, i takąż oferowała grupa młodzieży, która organizowała właśnie grę RPG ‘Praca XXI wieku’. Z kąta baru do uszu barmana docierały różne okrzyki.
- Kości zostały rzucone. Wyszło jedenaście.
- Moja postać to korposzczur, który ma 26 lat. Jeśli wyrzucę pięć, dostanę awans! No nie, trójka! Separacja.
- Kredyt hipoteczny?! To już wolałbym wyrzucić dwójkę… Bezbolesna, szybka śmierć.
- Tak! Wylali mojego konkurenta w firmie!
- Sześć… Niech wypadnie sześć!
Na środku siedział mistrz gry.
- Dobrze, Gelard… Utknąłeś w windzie z panią menedżer, co zamierzasz zrobić?
- Próbuję rozluźnić sytuację opowiadając żart… – odparł, rzucając kostką.
- Ups, czwórka! Pozew sądowy o stalking.
- No nie!
- Chce pan dołączyć?
Stojący naprzeciwko mężczyzna patrzył na grającą młodzież, jak na kosmitów.
- Szukam człowieka, który nazywa się Dmitrij Szewczenko.
Jeden z grających wstał, i podążył bez słów za mężczyzną na stronę.
- Jestem Ebenezer Ruffin, i mam dla ciebie wiadomość. Benjamin Frost wybacza ci, i prosi o to samo.
Otyły chłopak był wyraźnie zdziwiony.
- To czemu nie przyjść i powiedzieć sam?
- Opuszcza tę ziemię.
- Wyjeżdżać z kraj?
- Nie, chodzi o to, że on… nie żyje.
- Robić ze mnie głupek? Może jeszcze powiedzieć, że objawić się w postaci ducha? – rzekł młodzieniec, i zaśmiał się głośno. – Ben przeprosić za wszystko?
- Tak, za wszystko.
- Również za zabranie naszyjnik moja matka?
- Okradł twoją matkę?
- Owszem, to była zemsta z jego strona. Ja podstawić noga jego babka. Babka być chora i umrzeć. To jak, przeprosić i wybaczyć?
- Najwyraźniej.
- I za uduszenie Nero?
- Kim był Nero?!
- Mój mały ogar, pupil. Ben go zabić z zazdrość.
- Ee… bardzo tego żałuje…
- Naprawdę? I przeprosić za próba podpalenia mój dom?
- Dlaczego ci to zrobił?
- Mm… nie pamiętam, to mogło być zamknięcie go w piwnica, albo nie, zakopanie w piach gdy spać na plaża. Chyba że…
- Wszystko to wszystko – przerwał Ruffin, nie chcąc słuchać więcej o poczynaniach obu młodzieńców.
- Dobrze. Niech będzie, wybaczam.
- I?
- Przprszm…
- Głośniej!
- Przepraszam.
- I co, jak się teraz czujesz? Nie lepiej?
- Jakby mi czegoś brakować. Musieć kogoś znaleźć i się pokłócić. Może pan?
***
Słońce zaczynało skłaniać się ku zachodowi, kiedy mistrz grabarskiego fachu ponownie wchodził z latarką do starej kopalni. Po przebyciu ‘łatwiejszego’ tunelu, dotarł do miejsca dziwnego zdarzenia, i czekała tam nań kolejna niespodzianka.
- Zrobiłeś wszystko, o co prosiłem? Jak widzisz, nadal tu jestem – odbijało się echem, lecz nie to było zaskakujące.
- Wyglądasz... normalnie – oznajmił, jak gdyby oskarżycielskim tonem, Ruffin.
Faktycznie, rozmówca nie był już tak biały, jak wcześniej.
- Co…? Jak… to…
- Robiłeś coś pod moją nieobecność?
- Przeszedłem się po lesie, przed odejściem chciałem popatrzeć na jezioro.
- Wchodziłeś do wody?
- Człowieku, o co ci chodzi?
- Nie jesteś żadnym duchem! Przysypało cię skalnym pyłem!
Frost spojrzał na swoje ręce.
- Wiesz, jak cię nie było… zrobiłem się głodny, i znalazłem trochę żołędzi.
Grabarz uderzył się dłonią w czoło, doskonale naśladując tym dzisiejszy rękoczyn Jeremy’ego.
- Nie wiedziałem! Zawaliły się skały, potem odzyskałem przytomność, a moje ręce były białe! Czekaj… chyba nie rozdałeś mojego majątku?
- Zrobiłem wszystko, jak prosiłeś.
W reakcji na zdanie to Benjamin zrobił się tym razem czerwony.
- O nie! Wracam! Mają mi wszystko oddać! Aha, wszystko, powiadasz? W takim razie szykuje się bitka.
- Bitka…?
- Najwyższa pora obić twarz Dmitriemu!
- Zaczekaj! Żadnych burd! Bo zawiadomię policję, i się tobą zajmie!
- Dmitrim się zajmie koroner!
Mężczyzna wybiegł z kopalni, zostawiając Ruffina samego z latarką.
- Co za dzień…
Ruszając ku wyjściu, sięgnął po radyjko, wyobrażając sobie spacer przy zachodzie słońca przy akompaniamencie dobrej muzyki. Z głośników wydobywało się jednak:
- …potrzebujesz personalnego trenera? Dobrze trafiłeś, darmowy osobisty trener pozwoli ci nabrać siły całkowicie za darmo! Nic nie płacisz! Gwarantuję zbilansowany trening odpowiedni do twojej sylwetki! Ze mną nauczysz się takich ćwiczeń jak: przeniesienie gruzu! Oferta limitowana!...
- Co za dzień – powtórzył Ruffin, po czym wyjął z torby butelkę.
Odkręcił nakrętkę, i pociągnął z gwintu. Na etykiecie widniał napis: ‘Żołędziowa gorzka’.
Data dodania | 2023-02-04 12:32 |
Kategoria | Różne |
Autor | Sprytus |
O autorze Wszystkie opowiadania
Komentarze
(Komentarze mogą dodawać jedynie zalogowani użytkownicy)